CIEKAWOSTKA Z NOWEJ ZELANDII:
Kraj panicznie boi się wszelkiego rodzaju chorób, stąd wwożenie jakiegokolwiek jedzenia i picia jest zabronione, a wszystko co miało kontakt z ziemią (buty, namioty, kijki) wymaga wyczyszczenia w laboratorium toksykologicznym na lotnisku!
Do Auckland przylatujemy pełni zaciekawienia: jak to będzie w tym kraju, który znajduje się prawie po drugiej stronie kuli ziemskiej. W stosunku do Polski jest 12 h różnicy czasu i naokoło słyszy się, że jego mieszkańcy są bardzo zrelaksowani życiem. Już niedługo przekonamy się, że daleko geograficznie wcale nie oznacza daleko mentalnie…
Do Auckland przylatujemy po ~10h (przy tych zmianach czasu już trudno ustalić ile ten lot naprawdę trwał) bardzo niewygodnym samolotem Jetstar. Zanim opiszemy co się wydarzyło później, musimy Wam mniej więcej opowiedzieć jak wyglądamy. Jesteśmy ubrani tak jak byliśmy w Indonezji, zatem w krótkie spodenki i hawajskie koszulki. Nasze plecaki też już są dość zmęczone, miejscami przybrudzone – w końcu były już kilkakrotnie na wszystkich kontynentach poza Antarktydą. Na dodatek na kartach, które wypełniamy w samolocie, z automatu zaznaczamy, że jesteśmy studentami (co jest po części prawdą) – zawsze tak robimy, ponieważ najczęściej studenci nie wzbudzają podejrzeń i najłatwiej się negocjuje ceny 😉 Jednak tym razem nie wychodzimy na tym dobrze, ponieważ tym faktem oraz opisanym wyglądem zewnętrznym wzbudzamy znaczne wątpliwości urzędników imigracyjnych Nowej Zelandii. Nie dość, że zadają nam szereg pytań dotyczących źródeł naszego finansowania oraz dotychczasowej podróży, to zabierają nas na stronę. Tam się naradzają i prowadzą dokładną kontrolę bagażu. Podczas tej ostatniej znajdują buty półtrekingowe Tomka z brudną podeszwą. I tu szok! Są wściekli, że nie zostały zadeklarowane na karcie wjazdowej do kraju. Była tam taka pozycja, jednak stwierdziliśmy, że buty są w miarę czyste.. Zaczęli nam grozić karą 400 dolarów za „próbę przemycenia chorób do Nowej Zelandii”. Nie mieliśmy takiej intencji i im to wyjaśniliśmy – kończy się na obowiązkowym wymyciu wszystkich naszych butów w położonym na lotnisku laboratorium toksykologicznym – teraz już na pewno są czyste! Gienek, miałeś rację co do ich pedantyzmu 😉
Te wszystkie ceregiele powodują, że nasze wyjście z lotniska opóźnia się o prawię godzinę. Tam spotykamy Mirka i Pawła, którzy chwilę wcześniej przylecieli z Polski i po prawie 30h spędzonych w samolotach nie mogą doczekać się zwiedzania Nowej Zelandii. Nasze zamówione wcześniej auto, zamienimy na dużego 8-mio osobowego vana, co okaże się bardzo dobrą decyzją, ponieważ duże auto to podstawa roadtripu po Nowej Zelandii. Auto jest bardzo charakterystyczne, co widać na zdjęciach 😉
Zwiedzamy Auckland, które jak na największe miasto Nowej Zelandii wydaje nam się być lekko senne. Pogoda dopisuje, zwiedzamy centrum, które przypomina trochę San Francisco poprzez swoje górzyste ukształtowanie. Widzimy także pierwsze, silne wpływy Wielkiej Brytanii. Zarówno pod względem architektury, jak i otwartego nastawienia ludzi (to już bardziej Szkocja niż Wielka Brytania 😉 Stąd wiemy już, że kultura nie odbiega tak bardzo od tej brytyjskiej 😉
Korzystając z dobrej pogody odwiedzamy wieżę Skytower (brzmi znajomo Wrocławianie?), która jest najwyższą konstrukcją na południowej półkuli Ziemi (~330m wysokości), kampus Uniwersytetu w Auckland oraz nabrzeże z niedużym portem. Mirek z Pawłem padają na twarz (zasypiają nawet nad wyśmienitym miejscowym stekiem!) ze względu na długi lot i różnicę czasu, więc idziemy spać przed pólnocą. W sumie w Auckland spędzamy pół dnia i jedną noc po to aby wyruszyć w podróż następnego poranka.
Elementy praktyczne:
Lot: Dżakarta – Singapur – Auckland linią Jetstar – 1800 PLN/ osobę
Wypożyczenie 8mio-osobowego vana na 14 dni z nawigacją, pełnym ubezpieczeniem oraz bez limitu kilometrów – NZD 1500, czyli 3800 PLN, Firma JUCY rentals